Tam, gdzie broda Karkonosza wplata się we włosy – artykuł powitalny

Witam Was na TuKarkonosze.pl — miejscu, które chcemy budować jak dom na górskiej polanie: solidny, gościnny i otwarty dla każdego, kto zatrzyma się tu choć na chwilę. Ten pierwszy tekst to nasze uchylone drzwi o świcie, prowadzące w góry. To miejsce ma być kroniką i zarazem ich żywym głosem.
Dlatego ten pierwszy tekst nie będzie suchą informacją, lecz opowieścią.
Pisząc te słowa, patrzę na góry, które od wieków trwają między światami – natury i człowieka, ciszy i zgiełku, legendy i codzienności. Karkonosze mają w sobie coś, co sprawia, że zawsze trudno je opisać do końca. To nie tylko wierzchołki i doliny, szlaki i schroniska, ale także echo, które niesie dawne głosy. To przestrzeń, w której krok w śniegu może być równie ważny jak opowieść przy kominku. A skoro witamy się po raz pierwszy, trudno nie zacząć od tego, co w Karkonoszach najstarsze – od legendy, która do dziś snuje się po dolinach i grzbietach.
Mgła w Górach Izerskich ma swoją gęstość. Nie przypomina lekkiej, porannej zasłony, którą wiatr rozwiewa w dolinach. To raczej biały mur, który otula człowieka ze wszystkich stron, tak że czuje on, jakby wchodził w zupełnie inny świat. Wilgoć przesiąka ubranie, wślizguje się do płuc, osiada na włosach i brwiach. W takim pejzażu każdy krok staje się krokiem w nową opowieść — i to nie byle jaką, lecz tę, którą od setek lat powtarza echo Hali Izerskiej.
Bo Izery nie zapisują się w kronikach. Ich księgą są podania, przekazywane szeptem, w których miesza się prawda i cud. Najważniejszą z nich jest ta o Izerinie, córce Ducha Gór.
Ojciec słynął z gniewu, surowości i nieprzejednania. Był panem szczytów, wiatru i urwisk. Ona zaś — łagodna i spokojna — wybrała ciszę torfowisk, łąk i polan, gdzie kropla rosy potrafi rozjarzyć się w słońcu jak klejnot. Tam, mówi legenda, przychodziła do pasterzy i zagubionych wędrowców. Nie straszyła ich, nie gubiła — ale prowadziła do bezpiecznych miejsc, czasem zostawiając w trawie ślad tak delikatny, że można było go pomylić z odciskiem łapy lisa.
Najstarsza historia o niej pochodzi z roku 1630. Wtedy to w te okolice dotarł Tomasz, uchodźca z Czech, wygnany za wiarę. Był samotny i wycieńczony, włóczył się przez wiele dni, aż w końcu usiadł pod sosną, na skraju torfowiska. Drzewa, osnute mgłą, milczały, jakby nawet ptaki nie chciały zakłócać jego kontemplacji. Wtedy mgła zgęstniała, a z niej wyłoniła się postać: blada, o włosach srebrnych jak światło księżyca.
„Ta ziemia da ci dom” — miała powiedzieć.
I dała. Tomasz został, a wkrótce pojawili się inni. Powstała wieś Gross-Iser — osada pasterska, która przez pokolenia pamiętała o swojej patronce. Każdej wiosny na polanie zostawiano chleb, mleko i zioła. Dary były nie tylko znakiem wdzięczności, ale i wyrazem pokory wobec natury. Ludzie wiedzieli, że ziemi nie można posiąść, można ją tylko prosić o przyjęcie.
Z czasem Gross-Iser uległo przemianie. Na przełomie XIX i XX wieku pasterska osada zamieniała się w letnisko. Powstawały gospody i schroniska, przyjeżdżali kuracjusze i wędrowcy, szum rozmów odbijał się od smrków. (cz. smrk- świerk). Wieś zyskała nową twarz: ruchliwą, głośną, wesołą. Ale wtedy zaczęły się też dziwne rzeczy. Mgły stawały się coraz cięższe, bydło ginęło bez śladu, a nocami wiatr przynosił gwizd przypominający gniewny głos. Ludzie mówili, że to Izerina się obraziła. Że równowaga została naruszona.
Potem przyszła wojna. A po niej cisza. W 1945 roku niemieckich mieszkańców wysiedlono. Opustoszałe chaty chyliły się ku ziemi, dachy zapadały, ściany rozsypywały w proch. Ostatni gospodarz, jak głosi podanie, odchodząc, zostawił na polanie kosz chleba i miodu. To był dar dla dawnej opiekunki, ostatnia próba pogodzenia się z duchem miejsca.
Z całej osady przetrwała tylko szkoła, znana dziś jako Chatka Górzystów. Reszta pozostała w mgłach, jakby sama Izerina chciała zatrzeć ślady po ludzkiej pysze i słabości.
Kiedy dziś idę przez Halę Izerską, mam wrażenie, że kroczę po cienkiej granicy. Z jednej strony to świat pełen ciszy i ukojenia — czerwień wrzosów, biel wełnianki na torfowisku, szmer strumienia, w którym woda ma barwę herbaty. Z drugiej jednak strony to pejzaż, który przypomina, jak łatwo równowaga może zostać zaburzona. Wystarczy zbyt głośny krok, zbyt szybkie osiedlanie się, zbyt lekceważące spojrzenie by cisza zamieniła się w gniew.
Może właśnie dlatego legenda o Izerinie przetrwała. Bo przypomina, że te góry nie należą do nas. To my możemy — albo i nie — należeć do nich.
Z Hali Izerskiej pojechałem w Karkonosze. Tutaj legenda ma inne oblicze. Karkonosz, Duch Gór, nie daje pocieszenia. Jest kapryśny i nieufny, hojny i okrutny zarazem. Wędrując tu, człowiek czuje, że balansuje na granicy – między zachwytem a lękiem. Karkonosze są inne niż Izery. Mają w sobie coś z monumentalności, coś z teatru natury, który rozgrywa się od wieków w cieniu Śnieżki. O ile w Izerach człowiek czuje się jak w gościnnym domu, w którym nie wolno głośno trzaskać drzwiami, o tyle w Karkonoszach ma się wrażenie, że wkroczyło się na dziedziniec zamku, którego właściciel nie zawsze bywa w dobrym humorze.
Bo Karkonosze mają swojego gospodarza. Duch Gór, Karkonosz, Rübezahl – imion wiele, ale twarz zawsze ta sama: nieprzenikniona, jakby wyrzeźbiona z granitu. Nazywano go różnie. Raz dobrodusznym olbrzymem, co pomagał zagubionym wędrowcom znaleźć drogę, innym razem kapryśnym tyranem, który burzą i gromem karał pyszałków, śmiących się z potęgi gór.
Kiedy czytam dawne podania, widzę go niemal namacalnie. Siwy brodacz siedzący na skalnym głazie pod Śnieżką. Spogląda na doliny, gdzie migoczą dachy miasteczek, na serpentyny dróg, na migrujące chmury. W dłoni trzyma kij, którym od czasu do czasu szturcha obłoki, by spadły niżej, przysłaniając horyzont. Wtedy turyści, choć mają mapy i GPS-y, gubią się w mlecznej mgle. To jego żart, stary jak same kamienie.
Ale Karkonosze to nie tylko duch i podania. To także przyroda, która wciąga jak poemat. Powyżej granicy lasu świat nagle się zmienia. Znikają smrki, buki i jawory, a pojawia się surowa kraina kosodrzewiny. Rozległe polany, gdzie wiatr gra nieustannie swoją pieśń, a każdy krok brzmi jak pierwsza strofa hymnu. Czasem na ścieżce pojawi się lis, czasem w oddali zamajaczy cień muflona – przybysza z obcych stron, który jednak zadomowił się tu tak dobrze, że wygląda jak bohater lokalnej opowieści.
Najpiękniej jednak jest nad kotłami polodowcowymi. Kocioł Małego Stawu czy Śnieżnych Kotłów przypomina miejsca, gdzie ziemia styka się z czymś nieziemskim. Strome ściany spadają w dół jak karty rozchylonej księgi. A u stóp – tafla wody, lśniąca srebrzyście, jakby Duch Gór codziennie rano polerował ją rękawem płaszcza.
Przyroda tu ma charakter i dumę. Potrafi zachwycać, ale też stawiać granice. Nie bez powodu mówiono dawniej: „Kto idzie w Karkonosze bez pokory, ten wróci z nich w milczeniu” Bo góry uczą pokory bardziej niż jakiekolwiek słowa.
Każde góry mają swoich strażników – i nie zawsze są to duchy z podań. Czasem to starzy górale, czasem przewodnicy, a czasem po prostu ludzie, którzy postanowili wtopić swoje życie w rytm szczytów i dolin.
W Karkonoszach i Izerach takich postaci nie brakuje. Wystarczy zejść na chwilę z głównego szlaku, usiąść przy drewnianym stole w starej gospodzie i posłuchać. Opowieści krążą tu jak wiatr, przechodzą z ust do ust, zmieniają barwy i akcenty. Jedni mówią, że Duch Gór uratował ich dziadka podczas śnieżycy, wskazując drogę migoczącą latarką gdzieś spod Śnieżki. Inni przysięgają, że widzieli, jak przeobrażał się w zwykłego wędrowca, siadał z nimi przy kuflu piwa i znikał bez słowa, kiedy rozmowa stawała się zbyt trywialna.
Ale są też spotkania bardziej przyziemne, które mają w sobie nie mniej magii. Wędrówka po górach to przecież także spotykanie ludzi z krwi i kości – przewodników, naukowców, zielarzy, pasjonatów.
I tu pojawia się Pan Wacław, przybyły do Karkonoszy w latach sześćdziesiątych wraz z rodziną z okolic Grodna. Mieszka na skraju lasu, w domu, który wygląda tak, jakby wyrósł z drewna, a nie został z niego zbudowany. Gdy wszedłem na jego podwórze, uderzył mnie zapach żywicy i suszących się na słońcu ziół. Na ścianach wisiały stare narty – jeszcze drewniane, z czasów, kiedy jazda po karkonoskich stokach była sztuką wymagającą nie tylko odwagi, ale i znajomości śniegu.
Pan Wacław mówił powoli, z namysłem, jakby każde zdanie było cegłą, który trzeba dobrze ułożyć, żeby dom się nie zawalił. Opowiadał o górach tak, jak inni opowiadają o rodzinie – z czułością i odrobiną gniewu.
Wie pan – zaczął, poprawiając czapkę z daszkiem – góry to nie są tylko widoki. To jest pamięć. Każdy kamień tu coś widział. Jak się pan pochyli nad strumykiem, to on panu opowie, ile nóg tędy przeszło, ile dusz się odbiło w wodzie.
Zamilkł, a ja usłyszałem szum gałęzi – jakby sam las chciał potwierdzić jego słowa.
Pan Wacław pokazał mi potem swoje notatki – zeszyty pełne rysunków, wspomnień, krótkich zapisków o roślinach i zwierzętach. Było w tym coś z benedyktyńskiej pracy, coś z kronikarza, który wie, że przyszłość bez przeszłości staje się pusta.
– Wie pan – powtórzył, a jego głos stawał się miękki – my tu wszyscy jesteśmy tylko chwilą. Ale góry… one trwają. I to jest ich przewaga.
Kiedy wracałem od Pana Wacława, droga prowadziła mnie przez las. Słońce chyliło się ku zachodowi, a cienie stawały się coraz dłuższe. Szum potoku przypominał melodię, którą słyszałem już kiedyś – może w dzieciństwie, może w snach, a może wtedy, kiedy wchodziłem na Śnieżkę w pewną grudniową noc.
To wspomnienie powróciło nagle, jakby wywołane przez zapach wilgotnej ziemi i trzask gałęzi pod butami. Widziałem znowu tę noc, kiedy śnieg przykrywał wszystko białą ciszą, a ja szedłem w stronę najwyższego szczytu Karkonoszy.
Był grudzień, noc przeszyta mrozem i wiatrem. Na szlaku wiodącym ku królewnie panowały warunki, które łatwiej byłoby nazwać sztormem niż zwyczajną zimą. Wiatr wiał z prędkością ponad stu kilometrów na godzinę – tak silny, że czasem zatrzymywał mnie w pół kroku, jakby niewidzialna ręka odpychała od góry.
Ludzie schodzili ze szczytu na czworaka, chwytając się nawzajem, by nie zostać zwianym w bok. Każdy krok był ryzykiem. W powietrzu unosiły się drobinki lodu i śniegu, które wiatr ciskał w twarze jak tysiące igieł. W pewnym momencie zerwało mi czołówkę z głowy – gdzieś przepadła w czerni, a ja zostałem zdany tylko na zimny blask księżyca i własne wyczucie drogi.
Pomyślałem: „Witaj królewno Śnieżko, w księżyca blasku, na szczycie twa korona z gwiazd dwunastu„
I wtedy stało się coś, co trudno opisać językiem prostej relacji. Te unoszące się w powietrzu drobinki, wirując i tańcząc w szale wichru, zaczęły układać się w kształt twarzy. Nie była to już tylko gra światła i śniegu. To była twarz Kakonosza – tego samego, o którym opowiadają legendy. W jednej chwili mit przestał być literaturą czy podaniem z karczmy. Stał się żywy. Stał się obecny do takiego stopnia, iż miałem wrażenie że jego siwa broda przeniknęła przez moją „ruską czapkę” i wplotła mi się we włosy.
Patrzyłem i czułem, że nie jestem sam na tej górze. Jakby ktoś – albo coś – naprawdę władało tym miejscem i właśnie teraz przypominało, że wejście na Śnieżkę to nie spacer, ale spotkanie z siłą postokroć większą niż człowiek.
Tamta noc została ze mną na zawsze. Bo w niej legendarna postać Karkonosza przestała być tylko bajką. Wicher, lód i ciemność sprawiły, że spotkałem go naprawdę – i odtąd wiem, że te góry mają swojego Pana.

Może to właśnie dlatego, Wacław patrzył na Śnieżkę tak, jak inni patrzą na katedrę. „Tu każdy dzień zaczynał się od góry. Chmury jak dym kadzidła, szczyt jak ołtarz. Kiedy było pogodnie – człowiek miał nadzieję. Kiedy przyszła mgła – człowiek wiedział, że coś się kończy. Duch Gór potrafił postraszyć, ale i dał nam nową ojczyznę. W Grodnie mówiliśmy o Niemcach jak o wrogach, tu mieszkaliśmy w ich domach. Myśleliśmy, że góry nas odrzucą. A one, o dziwo, przyjęły”
Czasem mam wrażenie, że felieton o tych górach nigdy się nie kończy. Że każde wejście w mgłę, każdy krok ku Śnieżce jest nie tylko przygodą, ale i pytaniem.
Góry milkną, a człowiek zostaje sam z ich materią – z kamieniem, ścieżką, strumieniem i wiatrem, który nie zna litości. Legenda już nie szepcze, mgła ustępuje, odsłaniając rzeczywistość w całej surowości: głazy porośnięte mchem, powalone pnie po wichurach, ciszę tak gęstą, że każde własne westchnienie wydaje się obce.
I właśnie w tej ciszy rodzi się potrzeba opowieści – by ktoś nazwał to doświadczenie, uchwycił w słowie to, co trudno wypowiedzieć. Bo góry, choć potężne, stają się naprawdę żywe dopiero wtedy, gdy spotykają się z człowiekiem.
Dlatego powstał portal TuKarkonosze.pl – przestrzeń, w której chcemy łączyć legendę z reportażem, codzienność z marzeniem, górską surowość z ciepłem ludzkiego doświadczenia. To ma być miejsce nie tylko do czytania, ale i do spotkania – gdzie obok opowieści o dawnych duchach znajdzie się rozmowa z pasterzem, obok historii o Karkonoszu – relacja z nocnego wejścia na Śnieżkę, a obok szerokiej panoramy – zwyczajna ludzka codzienność. Ale też coś więcej: aktualności z Karkonoszy, zwykłe, suche informacje z regionu, które są potrzebne, by wiedzieć, czym żyją te góry na co dzień.
TuKarkonosze.pl – dla turysty, dla mieszkańca, dla Ciebie.
Maciej Huzarewicz – Redaktor Naczelny